trwa inicjalizacja, prosze czekac...mieszkaniedlamlodych.org
Menu rozwijane dostarczyły profilki

niedziela, 20 listopada 2016

Uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata...

   Odpowiedział Jezus: - Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi walczyliby, abym nie był wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd
  (J 18, 36)

Dzisiaj jest niedziela 20 listopada 2016 r. czyli Kościół obchodzi Uroczystość Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata. Tego, który zwyciężył. Nie tego, którego niektórzy wspominają tylko wtedy, gdy kampania wyborcza, gdy trzeba wkupić się w łaski kogoś o konkretnych poglądach i gdy trzeba pozować dobrego Polaka - katolika. Tego, który był opluwany, krzyżowany, biczowany, umęczony i złożony w grobie. Ale też Tego, dla którego to się tak nie skończyło. Przecież zmartwychwstał, tym samy zwyciężając śmierć i tych wszystkich/to wszystko, co taki los Mu zgotowało. Parafrazując - Jego było na wierzchu. Tyle, że nie chodziło o jakieś  kłótnie czy spory w sprawach banalnych - a o kwestię fundamentalną. O to, co ze mną i z Tobą stanie się, gdy skończy się nasz czas na ziemi. Również dzisiaj wielu KSMowiczów złoży swoje przyrzeczenie i staną się pełnoprawnymi członkami Stowarzyszenia. :)

Może niektórych zdziwi to co teraz napiszę - ale, jakoś  nigdy nie przemawiał do mnie obraz Jezusa z koroną. Naprawdę. Pytasz dlaczego? Bo to jest takie, jakby to ująć...takie nasze, no takie ludzkie. Przełożenie, przetłumaczenie sobie majestatu Boga z Jego na nasze. Aczkolwiek  nie o to chodzi i nie o takie królowanie chodzi. Nie chodzi Bogu o to, aby Jezus - czy On sam (w końcu jest Bogiem Ojcem, zgadza się?) - zostali intronizowani, a zatem w formie ceremonii wyniesieni do godności królewskiej. Nie uwierzę, żeby Bogu na tym zależało. Jakby to wam zobrazować...hmm...no to jest tak jak z rolą Chrystusa jako człowieka nie było dokonanie rewolucji i obrócenie wszystkiego o 360 stopni i przywrócenia  królestwa Izraela, na którego czele by stanął (np. jako król taki właśnie) - tak samo dzisiaj, teraz nie zależy Bogu na tym, żeby formalnie i z prawnego punktu widzenia tworzyć paradoksy w stylu... republiki (jaką jest nasza RP) z prezydentem... i koronowanym królem Polski w osobie Jezusa. To taka plątanina z pomieszaniem, choćby na gruncie prawa. 

Władza Jezusa, Jego królewskość (o ile w ogóle jest takie słowo? ale ten fakt akurat jest najmniej ważny) a więc ta "królewskość" nie pochodzi z naszego świata, nie jest z czyjegokolwiek ludzkiego nadania. Bo...to nie jest tak, że możemy Bogu sprawić przyjemność i obwołać Go królem, a On powinien się z tego cieszyć. Ponieważ Bóg jest ponad wszystko to, co ludzkie. Jego władza nad światem, nad ludzkością istnieje niezależnie od tego, czy ktokolwiek ją uznaje i Mu ją przyznaje, czy też nie. Nie można obwołać królem kogoś, kto tym królem i tak jest. Dlatego tym bardziej więc nie potrafię zrozumieć inicjatywy wspomniane i nagłaśnianej przez osoby mających  się wierzącymi katolikami - taka  postawa świadczy o pomieszaniu pojęć i nie rozumieniu, na czym tak naprawdę polega władza Boga, w którą rzekomo wierzą.

Nie jest sztuką, jak to sformułował o.Grzegorz Kramer  "postawić figurę, namalować obraz i ogłosić Chrystusa, Królem". Pamiętasz może  obrazek starotestamentalny, gdy  Izraelici postawili sobie też figurkę? Tyle że nie z kamienia - a ze złota, i nie Jezusa - a cielca. Jak się skończyło? Wszyscy pamiętamy i chyba nie muszę przypominać? Nie o figurki, nie o koronowanie chodzi. Zupełnie nie tędy droga.

Kochani. Prawdzie królowanie Jezusa jest wewnątrz czyli w sercu. Bo tylko ono ma jakieś znaczenie dla Boga i tylko ono powinno mieć znaczenie dla mnie czy dla Ciebie. Również,  jeśli Jezus będzie prawdziwym - nie takim tylko z obrazka i z deklaracji - królem w sercach ludzkich, to nie będzie potrzeby inicjatyw w stylu powracających raz po raz prób formalnego koronowania Go na króla Polski.  Zrozumieć musimy, że Jemu nie o formalną władzę chodzi - lecz o to, aby człowiek, deklarując wiarę w Niego i poddanie się Jego nauce, faktycznie tak postępował i nimi żył. To jest prawdziwe królowanie Boga i Jezusa - nienamacalne. Pewnie, sprawdzalne choćby na zasadzie tego, co się w kraju dzieje - jakie ludzie decyzje podejmują, jak rządzą ludzie u władzy, co się w mediach promuje, o czym jest głośno, a co jest przemilczane regularnie jako niewygodne i krępujące, czy naukę Boga i Kościoła odnosi się do całokształtu życia czy tylko do kącika życia ludzkiego pt. msza niedzielna i czasem od święta.

Może i, mierząc tymi kryteriami, okazuje się, że to Jezusowe królowanie nie wygląda dobrze, a prawdę mówiąc - prawie wcale nie wygląda. No okey, i co z tego? Czy to znaczy, że trzeba stanąć na rzęsach, aby formalnie obwołać Go królem, dopiąć celu, podeprzeć się dumnie pod boki i stwierdzić No, udało się, nie? Żebyś wiedział, że nie, bo to samo w sobie nie zmieni aboslutnie nic. Zmienić możemy tylko my sami - to, jak żyjemy, co wybieramy, co sobą prezentujemy, jakie zajmujemy w różnych sprawach stanowiska. Królestwo Boże jest w nas, królowanie Jezusa zaś może tylko w ten sam sposób faktycznie nastąpić - poprzez nasze postępowanie, nasze świadectwo, nasze odwołanie do wiary i do Boga.

Haloo? Uwaga, czy słyszeliśmy teskt o zmartwychwstaniu czy innym równie tryumfalnym momencie z życia Jezusa? Bynajmniej. W tekście z Ewangelii św. Łukasza 23,35-43 mowa o... no właśnie o czym? mowa o krzyżowaniu, męce i dialogu z Dyzmą vel Dobrym Łotrem, można w sumie by powiedzieć, że  pierwszym i jedynym człowiekiem nie dość, że kanonizowanym za życia, to jeszcze przez samego Zbawiciela. Jezus to król, tylko, ze On nie znalazł się na świecie, żeby ze swojego życia zrobić wielkie show, jeszcze w między czasie uleczyć niektórych, powiedzieć kilka wzniosłych słów, po czym w kluczowym momencie uniknąć strasznego losu i zwyciężyć. Owszem,  namawiali Go do tego i to nie  - ile razy pod krzyżem padło Zejdź z krzyża... Tylko że On tego nie zrobił. Dlaczego nie chciał ratować siebie?  Bo zdawał sobie sprawę z tego, że musi wytrzymać, bo Jego zadanie nie jest zbawić siebie od cierpienia, a nas ludzi od potępienia.

Jakby powiedzieć niektórym w twarz, że my sami są takimi łotrami - to by się na pewno świętym gniewem unieśli i oburzyli - Jak to...że niby Ja? Jak ty śmiesz tak twierdzić!!!???  Po czym by nas zasypali zupełnie bezsensownym monologiem, który miałby na celu im samym bardziej niż słuchaczom udowodnić, że są naprawdę cnotliwymi i dobrymi katolikami, a takie sformułowanie to nic innego, jak bezczelne i okrutne oszczerstwo, za które autor z pewnością smażyć się będzie w czeluściach piekielnych. Aha. Mało to było takich, których Jezus zbijał z pantałyku, kiedy mniej lub bardziej wyraźnie dawał im do zrozumienia, że nie są tak wspaniali, jak im samym się wydawało? A takiemu Zacheuszowi czy celnikowi, a także właśnie Dyzmie dał szansę - ostatniemu wręcz wprost, wobec jego postawy w tej konkretnej sytuacji, obiecał niebo. Płynie z tego piękna nauka - nawet człowiek u kresu tej swojej ziemskiej drogi, jaka by ona nie była, ma szansę, aby zwrócić się do Boga, który nigdy nikogo nie odtrącił. Tak jak Dyzma. To by się zamykamy na Boga i sami siebie dyskredytujemy. To jest nasz problem, nasza słabość, a nie Boga.

Jezus króluje w nas już, od momentu narodzenia i chrztu. On jest i pragnie nas prowadzić. Dał nadzieję, która zawieźć nie może - On zwyciężył, cała reszta  w tym momencie nie ma znaczenia, nic nam nie grozi. O ile uwierzymy Mu i postaramy się na Jego łaskę odpowiedzieć, swoje życie uczynić polem dla Jego królowania. Jeśli to spartaczymy - to sami z siebie, na własne życzenie, i tylko do siebie możemy mieć o to pretensje. Krzyż stał się z narzędzia zbrodni symbolem śmierci i zmartwychwstania, niezawodnej nadziei. Nadziei i dowodu na to, że Jezus jest jedynym i prawdziwym królem. Tak naprawdę - nie po ludzku. 

Paulina



środa, 16 listopada 2016

Działaj z głową...

Wielkie tłumy szły z Jezusem. On zwrócił się i rzekł do nich: Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto siebie samego, nie może być moim uczniem. Kto nie nosi swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie może być moim uczniem. Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć. Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju. Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem. (Łk 14,25-33)


Pytanie do tego fragmentu, czy Jezus karzę na nienawidzić naszych na przykład rodziców? Czy takie jest przesłanie tego tekstu? Oczywiste i jasne jak słońce, że NIE. Bo w tym wszystkim jest tzw. drugie dno. Nauka Jezusa to nie jest nienawiść, co najwyżej współczucie, wskazywanie właściwej drogi. 

Ty, ja - czyli człowiek. My przecież nie mamy między uszami nie mamy takiego magicznego sznureczka, który nam te uszy utrzymuje we właściwym miejscu. Nie. My mamy w naszej główce, między właśnie tymi uszkami - tam się znajduje mózg, a przede wszystkim rozum. Przecież nie został stworzony tylko po to, aby sobie był, tak dla picu. Ale po to, żebyś TY człowieku z niego korzystał, ale z głową oczywiście. 

To, co od Boga dostajemy, to coś nazywamy darami, które mają współistnieć z naszą osobowością. Są po to aby nam pomagać, a nie utrudniać. Prostota serca, pokora, dobroć..i można by tak wymieniać w nieskończoność - są to cechy, jakie powinny charakteryzować człowieka, człowieka stworzonego na obraz Pana Boga. ne w żaden sposób nie oznaczają, iż człowiek nie powinien używać swojego rozumu we właściwych celach. Aby swoje życiowe cele osiągać, a zarazem unikać popełniania błędów, które mogą zaważyć na moim dalszym życiu, wpłynąć na nie w jakiś sposób wyjątkowo np. bolesny czy tragiczny. 

 Teraz wszyscy sobie wyobrażamy. Mamy sobie takiego Boba budowniczego...no dobra po prostu budowniczego. Okey, a więc co teraz z tym budowniczym? No ten nasz budowniczy ma coś wybudować. Załóżmy, że pieniądze na fundamenty i projekt tego co ma wybudować - posiada. Więc nad czym się tu zastanawiać? Wynająć ludzi, wykonawców i można lać fundamenty. Eee....zwolnij troszku, ale co z pieniędzmi na dalszą pracę?? Dooobra, spokojnie, znajdą się - przecież to jeszcze tyle czasu, luz. No dobra no,  ale czy na pewno? Bóg mówi - nie! Dlaczego? A no dlatego, ze nie wolno patrzeć tylko i wyłącznie na to co jest teraz, tutaj, w tym właśnie momencie. Zrozumieliśmy aluzje? Zakładam, że tak ;)

Życie człowieka, ale wiecie takiego z wiarą to życie do przodu. To życie, które dąży do danego celu - jakiego? oczywiście....wiecznego zbawienia. A do niego to trochę daleka droga - więc i dość daleko myślami wybiegamy w przód. Tak samo jest i w tym budowaniu. Wystarczy rozejrzeć się dookoła i można zauważyć stojące i straszące betonowe albo żelazne szkielety ludzkich marzeń, aspiracji i planów, osób, które chyba zbyt bardzo przeliczyły się z swoimi możliwościami finansowymi. 

Bóg dał nam rozum. Podarował nam go w jakimś celu, no przecież nie przypadkiem. Ponieważ Bóg nigdy się nie myli. Jego poczynania zawsze są przemyślane w 100%. No więc, po to żebyśmy z niego jak najczęściej i jak najlepiej korzystali. Rozumu nie da się zużyć, ale można go całkowicie bezsensownie nie wykorzystać, a co za tym idzie? Zmarnować. Każdy z nas  ma w sobie taką pewną twórczość, jaki powinien zrealizować.

Boża iskra rozpala w nas ten zapał, dążenie do pozostawania czegoś po sobie. I nie ma w tym nic złego. A nawet wręcz przeciwnie. Nie powinniśmy sobie pozwalać na lenistwo i zwykłe obserwowanie życia. Czas ucieka, bardzo szybko. Wieczność czeka ludzi, którzy biorą los w swoje ręce, twórczo wykorzystują czas, inspirują, budują. Zrozum mój drogi Czytelniku, nie stać mnie, Ciebie i wszystkich innych,  aby życie przespać, aby przeleciało nam - ot tak - przez palce.

 Zatem - do pracy! Nie bój się budować i tworzyć - ale równocześnie pamiętaj, że choć Bóg nie raz i nie dwa  czynił cuda, to jednak nie należy Go wystawiać na próbę założeniami w stylu Boże, wiesz że to dobre, jeśli chcesz to możesz mi zesłać z nieba górę pieniędzy... Pewnie, On może uczynić.  Ale zastanów się może On chce, abyś się wysilił, i po prostu przemyślał skalę swoich planów, policzył koszty i wykalkulował to wszystko jeszcze raz? Bo jak się za coś bierzesz - to tak porządnie, wcześniej przemyślawszy wszystko.

A wracając do tej nienawiści rodziny - o co chodzi? Bo tak właściwie, to jeszcze tego się nie dowiedzieliśmy. A więc tu nie chodzi o żadną nienawiść - aczkolwiek o umiejętność dystansu. Takiej właściwej hierarchii: najpierw musi być Bóg - dalej tam cała reszta: rodzina, miłość, marzenia i plany...i tak dalej... Boga nie musimy kalkulować - ale co do pozostałych, to raczej powinno się. Żeby nie brać się za coś, co z pozoru wydaje się dla mnie, a jednak nie jestem przekonany, brakuje mi zaparcia i chęci realizacji tego. Żeby nie zranić w ten sposób siebie i innych. Oczywiście, wszystkie te kwestie - rodzina, miłość, marzenia - są wykonalne, pewnie - ale wymagają Bożej siły, aby podołać.

Bóg jest najważniejszy, wieczny, i relacja na linii Bóg - ja musi być priorytetem, takim wiesz pewnikiem, punktem odniesienia. Cała reszta jest zmienna, przemija - zresztą jak wszystko, co ludzkie. I ta różnica musi być wyraźnie wskazana. Czemu tak ostre słowa, mowa aż o nienawiści? A no może stąd, że tak ciężko do nas cokolwiek dociera... Takie celowe Jezusowe przejaskrawienie...






piątek, 11 listopada 2016

Gdzie kończy się nasza wiara...?

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał. Zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Piotr odpowiedział: Za Mesjasza Bożego. Wtedy surowo im przykazał i napomniał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. Potem mówił do wszystkich: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. (Łk 9,18-24)


No to jest podstawa. Bo bez tego a ani rusz, reszta nie ma sensu. To, czy wierzysz, czy się modlisz, czy to czym się kierujesz, zakorzenione jest w Bogu - wynikać musi być z tego, kim jest ten Bóg. Jezus jest Bogiem - ja w TO wierzę. A ty? 


I wcale nie chodzi  o to, abyś właśnie w tym momencie wstał i wyrecytował Skład Apostolski (inaczej Credo, a jeszcze prościej Wierzę w Boga) albo jakąkolwiek inną modlitwę. Oczywiście to też jest ważne - bo modlitwy takie jak Pater Noster (Ojcze Nasz) czy Ave Maria (Zdrowaś Mario) to jakby nie patrzeć dziedzictwo Kościoła, to słowa wypowiadane z wiarą od tysiącleci. Ale, ciągle to tylko forma. 

A więc pytanie brzmi. Czy moja wiara kończy się na końcu modlitwy, czy może sięga dalej? Czy moja wiara jest odgrodzona od całej reszty - rodziny, domu, pracy, szkoły, przyjaciół - czy jest jej częścią? Czy pozwalam Bogu być częścią wszystkiego co mnie stanowi - w każdej sytuacji i sferze życia - a może przypominam sobie o Nim, od czasu do czasu, gdy akurat grunt pali mi się pod nogami? Zastanów się i odpowiedz sobie na te pytania. 

Temida, wiesz kto to jest? Nie? Otóż to ta pani z wagą, będąca przedstawiana jako obraz sprawiedliwości, symbol prawa. No właśnie to dobry przykład, to tematu, o którym dzisiaj mowa. o bo czasem, musimy się zastanowić. Ile w mojej wierze jest tylko deklaracji - a ile jest w niej czynów. Która z tych dwóch szalek była by cięższa? Czy może jedna z nich po prostu byłaby pusta - ta, na której miałbyś położyć coś więcej niż słowa?? To kolejna sprawa, nad którą warto by się zastanowić. 

Nie twierdzę i nie mówię, ze to jest proste. Bo nie jest. Człowiek rzadko się rodzi, od razu wiedząc - że, Bóg jest, wierzę w Niego, On jest moim Panem i koniec kropka.  Czasem po prostu trzeba to przegryźć. Często w naszym życiu są okresy zawodu, buntu, odwrócenia, wypięcia się na Boga, a nawet robienia Mu na złość. Ale są też okresy poszukiwania, nawet po omacku, ale jednak w dobrzej wierze - chcąc odnaleźć Tego, za którym warto pójść, choćby nie wiem gdzie ta droga miała by nas zaprowadzić. 

Gdy już Go odnajdziesz, sam/a będziesz wiedział/a, jak na te pytania odpowiedzieć. Przecież to nie muszą być słowa Piotra "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego" mogą być inne, aby szczere. Może też nie być słów w ogóle - wystarczy mowa serca, które już rozumie, kocha i jest gotowe aby otworzyć swoje drzwi na Niego. 

Okej, no dobra, ale czy w tym momencie łatwiej? No niestety niekoniecznie. Ale będziesz wiedział/a co i jak. Wiesz już komu zaufałeś/aś. Przyjdzie taki czy inny krzyż, szyderstwo - bo jak tu, wierzyć, chodzić do Kościoła? po co?.. - pukanie się w czoło, brak zrozumienia, spojrzenia z politowaniem....Ale przede wszystkim - w a l k a    z    s a m y m   s o b ą.  Czasem trzeba zaprzeć się samego siebie, tak jakby przeskoczyć siebie i własne "JA", ażeby Boga ono nie zasłaniało i nie zagłuszało. 



niedziela, 6 listopada 2016

Katolickie Stowarzyszeni Młodzieży ♥♥

Smutny, ale rzeczywisty fakt, wstydzimy się Boga. Wstydzimy się tego, że słuchamy na lekcjach religii. Wstydzimy się przyznać wśród kolegów, że kochamy Jezusa. Wstydzimy się...nie ukrywam Ja też mam chwile zwątpienia.

        Półtora roku temu, gdy dość sceptycznie podchodziłam do bierzmowania, gdy mój światopogląd ograniczał się do myśli "bo tak się robi, bo taki wiek", pewna osoba - ksiądz katecheta, który uczył mnie w gimnazjum - "zaciągnęła" mnie na spotkanie. Czego? KSM...Początkowo spotkania były tzw. "kółkiem wzajemnej adoracji". Nie wiedziałam po co, tak naprawdę tam chodzę, po co działam. Chodziła koleżanka - poszłam i ja.

Lecz w pewnym momencie nadeszła pewna zmiana. Jestem katoliczką, bo uczęszczam na Mszę Świętą, bo modlę się, nie zawsze, ale jednak. Bo nie zabiłam, nie kradłam, chodzę na lekcje religii, do spowiedzi. Ale...to, to nie było TO. Czegoś ciągle mi brakowało. Czegoś, co spowodowałoby, że nie wyobrażam sobie niedzieli bez Eucharystii, czy dnia bez modlitwy. I w pewnym momencie (nie pamiętam już, kiedy dokładnie) dotarło do mnie, że ta pustka, ta dziura, która zalegała sobie w moim sercu, czekała na Boga, a radość z obcowania z Nim uwierzcie, ale potrafi wycisnąć łzy, a w moim wypadku to nawet wiadro łez ;)

KSM - Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży to nie jest żadna katolicka sekta, a z własnego doświadczenia wiem, że niektóre osoby tak myślą. Nie opiera się na nieustannym deklamowaniu modlitw, czy "klepaniu Zdrowasiek". To stowarzyszenie przybliża nas, młodych, do Boga, bo właśnie MY jesteśmy nadzieją świata - „Abyście umieli zdać sprawę z nadziei, która jest w was” Jan Paweł II. Nasze hasło KSM'u brzmi: Przez cnotę, naukę i pracę służyć Bogu i Ojczyźnie - GOTÓW!. Nie żałuję, że należę to tej społeczności. Chociaż mój Oddział KSM, zaczyna podupadać. Z czego jest mi bardzo przykro, ponieważ KSM to coś niesamowitego. Ale cóż większość się obija, nie zależy im w ogóle...a najgorsze, że Ks.Asystentowi też pomału przestaje zależeć...takie przynajmniej sprawia wrażenie. Jako Wiceprezes oddziału chciałabym zrobić wszystko, aby nasz KSM przetrwał, ale to nie jest proste. W Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży pomagamy ludziom organizując różne akcje, wspieramy ich modlitwą, rozwijamy się duchowo poprzez wyjazdy na rekolekcje, na których poznajemy wspaniałych ludzi. Możemy z nimi rozmawiać o Bogu, co nie zawsze jest możliwe wśród moich znajomych. Nie muszę się przy nich wstydzić Jezusa. Katolickie Stowarzyszenie Młodych jest otwarte dla wszystkich. Nie bójmy się wychodzić poza kanon.

Mi osobiście KSM pomaga w wielu życiowych problemach, pomaga dokonywać różnych wyborów. Co tydzień mogę spotkać się ze znajomymi, których lubię. Często jest zabawnie, ale i tak na pierwszym miejscu jest BÓG. Miła atmosfera umila piątkowe wieczory.
Według mnie KSM może rozwijać nas pięknie duchowo. Przez spotkania, wspólną modlitwę i ciągłą współpracę z Bogiem stajemy się silniejsi. Na KSM chodzę drugi rok. Dla mnie piątkowe spotkania to cos więcej niż znajomi, pogaduchy czy też wspólnie organizowane akcje, przez pryzmat tej wspólnoty dostrzegam samego Boga. To mój tak jakby drugi dom, w każdy piątek przynosimy ze sobą codzienne problemy, zmartwienia, niepowodzenia, które myślę że w ten czas od nas odchodzą. Jako wspólnota- jesteśmy w stanie zrobić wszystko. A KSM’owicze to ludzie potrafiący się bawić i śmiać, ale także w ciszy i skupieniu rozmawiać z Bogiem. Każde spotkanie dodaje mi sił na kolejne dni. Czuję jak wzrastam w wierzę. Przez KSM nauczyłam się dostrzegać Boga w każdym człowieku. I co najważniejsze.. Wybaczać..



Modlitwa z zaciśniętymi pięściami...??

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: Bezbożniku, podlega karze piekła ognistego. Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przez ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę, powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. (Mt 5,20-26)


         No nie poprawny coś ten Bóg. Nie wystarczy, że kochać karze, to jeszcze, co, że niby przebaczać? No kurde bez przesady...Ileż można. A no i co Mu chodzi z tą sprawiedliwością? Sprawiedliwości przecież nie ma, o czym zresztą można się przekonać często na co dzień. 
Czy tak jest naprawdę? Zapewne nie. Ale jednocześnie jestem prawie pewna, że sporo osób w ten sposób odbiera Boga i Jego wymagania, o których mowa wyżej.  Tu wcale nie chodzi o to, żeby się mądrzyć, sypać jak z rękawa sentencjami, czy przerzucać się łaciną (ale wiecie mam na myśli tą klasyczną, nie to naszą podwórkową). Nic z tych rzeczy. Bardziej chodzi o faktyczną, tę prawdziwą, a nie okazjonalną, z kaprysu, sprawiedliwość. 
              
          Nie można Bogu się tłumaczyć - czego Ty ode mnie chcesz, wszyscy kradną, kłamią, oszukują, to i ja, no bo się będę wyróżniał/ła. Wiara i Bóg - to nie jest wyznanie dla leniuchów i wygodnych. Bóg od nas wymaga. Oczywiście, daję wiele, niepodważalnie więcej w zamian, ale też wymaga. Prawdziwie wierząca osoba to człowiek zdecydowany, nie pozwalający na półśrodki, mniejsze zło...itd.

             Prawo wspomniane przez Jezusa powyżej, jest dobrym przykładem. Prawo oczywiście można szanować i przestrzegać, ale można też głowić się, co tu by zrobić, żeby je ominąć.  Jak wiemy próby omijania prawa powszechnego jest to przestępstwo. Myślisz, że Bóg inaczej na to spojrzy? No, nie wydaję mi się. Liczą się zamiary - skoro wiesz, jesteś świadom, że powinieneś postąpić tak, czy inaczej - a celowo postępujesz inaczej, przy tym próbujesz się jakoś usprawiedliwić, czy wykręcić - nooo...to nie najlepiej świadczy to o Tobie. 

                Wcale nie wystarczy, że nikogo nie okradłeś, nie zabiłeś i nie jesteś terrorystą. A jaki jesteś w stosunku rodziny, partnera życiowego, rodzeństwa, przyjaciół bądź znajomych ze szkoły, pracy. Wiadomo, każdy z nas jest tylko człowiekiem, więc ma prawo do gorszego dnia - no, ale...obojętność to też jest grzech, taki grzech zaniechania, w sumie bardzo powszechny. Po szkole, pracy może się nie chcieć - ale na tym się świat nie kończy! Jak ktoś jest Ci drogi - to za wszelką cenę chcesz wyjaśnić nieporozumienie, aby Wasze relacje były dobre, żeby nie było kwasu między Wami.  Prawda?

                No, ale chwila moment, przecież do tego potrzebna jest nasza wola. A to już takie hop-siup nie jest. No i jeszcze ta świadomość, że przecież to nie moja wielka wspaniałomyślność, każe mi wyciągnąć rękę - lecz Bóg tak chce, a ja chcę spełniać jego wolę jak najlepiej, wiesz tak na maxa.  No bo, gdyż, ponieważ, nie możesz być dobrym chrześcijaninem, gdy toczysz walki z innymi. Nie możesz oddawać czci Bogu - gdy znajdziesz odrobinę przerwy między jedną a drugą awanturą. To nic, że uklękniesz i złożysz - to jest tylko forma. Ale zastanów się, co z tym co jest w środku? Ja się ma Twoje serce?? Hmm...? Czy tak, jak pięści jeszcze przed chwilą - zaciśnięte, zamknięta.? Zamknięta na Boga..?? Pomyśl nad tym. ☻
         
              Tu nie chodzi o to, aby dawać się ludziom oszukiwać, wykorzystywać i puszczać im to płazem. Każdy ma prawo szukać sprawiedliwości przed sądem - takie jest prawo, i ma pomagać ludziom oszukanym albo tym, którzy są w sporze. Rzecz polega na tym, aby w sporach się nie zapamiętywać. Aby nie czynić z nich centrum, sensu i celu swojego codziennego wstawania z łóżka. I żeby sporów o rzeczy, prawa, różne kwestie nie przenosić personalnie na ludzi, na adwersarzy. Bo problem, prędzej czy później, znajdzie rozwiązanie - a łatwo w gniewie powiedziane albo wykrzyczane słowa pozostają, i bolą. Nawet jak sumienie gdzieś wrzuci ten wyrzut w kąt - Bóg to widzi. Czy naprawdę warto?      
             
              

      

wtorek, 1 listopada 2016

1 Listopada...Dzień Wszystkich Świętych!

1 listopada wspomina się i świętuje (masło maślane) wszystkich świętych. Czyli tych, którzy we współpracy z Bogiem przeżyli swoje życie. Tych, których życie po ludzku się skończyło, a jednak, które ma swój ciąg dalszy. Swoją lepszą część, która trwa nadal. I nigdy się nie skończy. Jak takie punkty na osi czasu, dążącej ku nieskończoności. Mają swój punkt powstania, moment narodzin, ale się nie kończą. 



        Uwielbiam dziejszą uroczystość Wszystkich Świętych. Jej piękno przejawia się w tym, że mówią do nas ci, których najczęściej nie mamy czasu/okazji/ochoty posłuchać kiedy indziej; ci, którzy już odeszli, żyli i chodzili po tym świecie setki i tysiące lat przed nami, a może całkiem niedawno (mama, babcia, ciocia); ci, którzy kochali nas bardzo blisko i bez których świata kiedyś nie widzieliśmy - a jednak nie ma ich tutaj i po prostu uczymy się z tym żyć (ja od ponad dwóch lat nie pogodziłem się ze śmiercią Mamy, pomimo że jej nie było w moim życiu, mimo to mi jej brakuje); ci, których tak często w życiu nie mieliśmy  ochoty słuchać, a tak naprawdę życzyli nam jak najlepiej. 
        Życie toczy dalej. Zmienia się, ale się nie kończy, jak mówi jedna z prefacji na msze właśnie  za zmarłych. Nie wiemy, jak to jest, nie wiemy, jak to wygląda. Za pewnie się dowiemy....w swoim czasie. Kościół pozostawia to jako tajemnicę. Tajemnicę świętych obcowania. Świętych, którzy duchowo są tutaj z nami, ale tak naprawdę są już tam, z Bogiem. Nie tak jak my, którzy mamy swoje problemy, grzechy, brudy, upadki - ale w Bogu tak naprawdę, na maxa, do końca.
         Wyjątkowość tego dnia to także to, że... milkną księża. Tak właśnie. To jest taki wyjątkowy dzień - chyba jedyny, pomijając Niedziele Palmową - kiedy homilii nie ma praktycznie wcale, co najwyżej jakieś kilka słów do refleksji. Jest pięknie, bo jest prosto, bez zbędnych ozdobników i frazesów - z wyjątkiem może oklepanego do już chyba niemożliwości "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" ks. Jana Twardowskiego. 
            I choć ten dzień dla wielu, siłą rzeczy, jest dość trudny, bo wspominamy - niektórzy pradziadków, niektórzy dziadków, ale wielu z nas też rodziców, rodzeństwo, ciotki, wujów, niektórzy przeżywają dramat tego, że kiedyś pochowali i w tych dniach stają nad grobem czy to współmałżonka, czy nawet dziecka. Ale wbrew pozorom to jest piękny czas. Bo zobacz... głęboko wierzymy, że nie tyle co pamiętamy o nich jako tych, którzy sobie wiernie żyli i zmarli - ale jako tych cichych i często anonimowych świętych z naszych podwórek, z naszych rodzin. Coś wam powiem,  nie wiem, dlaczego, ale ja zawsze, kiedy wchodzę na cmentarz, nie czuję strachu czy lęku...wręcz ogarnia mnie taki niesamowity, błogi spokój. Spokój, jakby ci wszyscy, których doczesne szczątki kiedyś zostały tam złożone, byli takim niemym, ale bardzo mocnym potwierdzeniem słów:  To wszystko ma sens. To wszystko, w co wierzysz, to prawda, a my jesteśmy tego najlepszym dowodem.
            Idziemy na te groby, bo wierzymy i chcemy dać świadectwo nieśmiertelności tych, których one wspominają - a którzy mieszczą się w tej niezliczonej rzeszy Wszystkich Świętych. Nie anonimowych - wszystkich, bo nikt, w tym także Kościół, w żadnej mierze...no powiedzmy szczerze, nie jest w stanie ich indywidualnie oznaczyć i wymienić. I tak pozostają we wdzięcznej naszej pamięci: kiedyś ich dzieci, potem dzieci tych dzieci, prawnuków, i tak aż do nas. Szukamy ich bliskości w miejscu, które najbardziej symbolizuje ich zakończone i wspominane życie na ziemi - dlatego, że nam tej bliskości brakuje, bo do nich tęsknimy tak, jak tęsknimy za świętością, której oni są dla nas przykładem, której nas uczyli i do której nam drogę wskazują. Chociaż - przecież w to wierzymy - ich już dawno między nami nie ma, dusze uleciały do Boga i radują się Jego nieprzemijającą obecnością.  
            Bywa, że łza się w oku zakręci, za tą czy tamtą osobą, na wspomnienie wspólnych chwil, ale to przecież zupełnie normalne, jesteśmy tylko ludźmi, i mamy uczucia, emocje. Tym większe przed nami zadanie. Uwierzyć w to obcowanie świętych. Uwierzyć i świętować to, ale tak naprawdę. Niech ten dzisiejszy dzień, ani Dzień Zaduszny, nie będą smutnym rozpamiętywaniem tych, którzy kiedyś byli, a teraz już ich nie ma, odeszli - ale radosnym wspomnieniem tego, co było w nich dobre, radosne i piękne, za co ich kochaliśmy, za co nam ich tak bardzo brakuje. I też takim radosnym oczekiwaniem. Na spotkanie w wieczności. My ze sobą, my między sobą, my z nimi - ale przede wszystkim: my z Bogiem. Wtedy już święci tak, jak On tego pragnie.